Relacja z I Zawodów w łowiectwie podwodnym o Puchar Prezesa Stowarzyszenia Spearfishing Poland

Szlag by trafił tę pogodę! To pierwsza rzecz jaka mi się nasuwa na myśl w kontekście dopiero co zorganizowanych przez nasze Stowarzyszenie Zawodów. I zawody w łowiectwie podwodnym o puchar Prezesa Stowarzyszenia Spearfishing Poland przeszły już do historii.
Jak wypadły? Trudno powiedzieć, mimo samych pozytywnych opinii osobiście znalazłbym parę rzeczy które nie poszły trochę, no i parę które nie poszły wcale.

Ale nie o tym tutaj i teraz. Przecieraliśmy szlaki więc coś mogło nie wyjść. Za rok będzie lepiej. Znalazłem chwilkę to postaram się przybliżyć tym którzy nie mogli być z nami co też się działo nad Ińskiem w dniach 2-4 października. A działo się dość sporo, więc żałujcie różnego rodzaju bezdechowcy, ryby chrzęstnoszkieletowe, długasy, pragnienia narkomanów i inne nick(czemne)namy, bo działo się sporo!

Na miejsce dotarliśmy z dwu godzinnym opóźnieniem. Trochę dzięki budzikom, trochę dzięki Krzysztofowi (rzecz jasna chodzi o Hołowczyca i jego słabą orientację w terenie, nie poradził sobie z objazdami w Gorzowie) a trochę dzięki Bogu, że w ogóle dotarliśmy cali i zdrowi. Na miejscu czekała już nasza ucieczka z peletonu czyli chłopcy z Wrocka, Roger, Paweł i Grzesiek oraz ucieczka „niewiemskądidlaczego” w osobach Marcinabródno i Jańcia Wodnika.

Pani Małgosia jak zwykle stanęła na wysokości zadania i z chmurną miną odmówiła im stanowczo zakwaterowania wykrzykując coś nie do końca zrozumiałego. Pewnie jedyne co mogło wydawać się sensowne w tej wypowiedzi, to moje imię i nazwisko. Okazało się, że beze mnie zakwaterowanie nie jest w ogóle możliwe. Czas leczy rany co i tym razem okazało się zbawienne. Nasze spóźnienie pozwoliło pani Małgosi na złapanie drugiego oddechu i jak tylko pojawiłem się na miejscu szybko udało się wyjaśnić wszystkie sporne kwestie i już za chwilę mogliśmy wszyscy cieszyć się z własnego kąta, a może właściwiej byłoby powiedzieć kącika.

Stanęliśmy na starcie! Szybkie zorganizowanie biura w domku nr 7 i można było przyjmować kolejnych zawodników. A zaczęły się zjeżdżać osobistości z całej Polski. Kogo tam nie było? Najwięksi siepacze z północy i południa. Dziabacze ze stolicy i skromni kuszownicy z Dolnego Ślaska w bardzo licznej reprezentacji. Wymiatacze z Klubu Mares , Pierwszy „narodowy” team spearowy z Polski centralnej w barwach maskujących no i oczywiście legenda wśród łowców i nurków, Sam Pan Jerzy (SPJ). Wszystkim serdecznie dziękuje za udział, za cierpliwość i dobre słowo i już teraz zapraszam za rok! Będzie jeszcze fajniej!

Ostatnie ruchy organizacyjne, czyli wizyta w Gospodarstwie Rybackim na ul. Przybrzeżnej 8 w Ińsku. Oględziny sprzętu, którym mieliśmy dysponować w dniu zawodów. Uzyskanie zapewnienia, że łódka do obstawy imprezy przewiezie spokojnie 15 typa w 2 minuty przez całe jezioro. Jak by mogło być inaczej skoro ładuje się na nią 100 ton ryby!!!! Ciekawe skąd oni mają 100 ton ryby…na pewno nie z Ińska. Udowodniło to w sobotę prawie 30 ludzi uzbrojonych po zęby, pląsających po zaroślach przez 5 godzin.
Nic to, ryba poszła na głęboką wodę.

Jedynie co cieszy, to to, że jeżeli tym razem się nie udało, to za rok pewnikiem czeka nas niezła kumulacja. Ryba na Ińsku ponąć jest. Nie wiem tylko kto mógł dać jej cynk przed zawodami. Nie ma innej rady. Musiała zostać OSTRZEŻONA! No chłopaki, może się ktoś przyzna i weźmie to na klatę? W imieniu głównego sponsora funduję nagrodę specjalna dla odważnego!
Trochę się niepotrzebnie rozpisałem o rzeczach nieistotnych, a w między czasie…

… w między czasie, skromna ekipa z Wrocka wlazła do wody. Wlazła bo miała czas wolny i możliwość wykupienia pozwolenia w domku nr 7. Jak wlazła tak i wylazła po jakiś 2 godzinach pływania. Taki tam mały rekonesans. Napisałem mały? Ups, no może średni 5,5 kg i 86 cm. Zgodzicie się że średni dla np. Huntera. Dla Paddiego to była pierwsza ryba w życiu! Piękny szczupaczek a do tego w bonusie 2 rybki w żołądku. Mógł chłopak grać w totka i zgarnąć ze 3 bańki ale wolał swoje szczęście uskutecznić na Ińsku. No cóż, jak patrzyłem na wyraz twarzy „starych wyjadaczy” to też bym się chyba zamienił. Co tam 3 bańki w porównaniu z mega irytacją Rogera i Jacy. Przysłowiowe gule odbiły się od ziemi i walnęły ich prosto między oczy.

Paddy był królem tego dnia. Tego wieczoru….no i niestety okazało się, że tej całej naszej imprezki. Dość powiedzieć, że fama poszła między chrześcijany (jak był ktoś innej wiary to sorry) i do wieczora okaz ten przekazywany z ust do ust miał dobre półtorej metra i pewnikiem z 30 kg żywej wagi. Chyba ktoś widział jak pożarł Paddego przy oprawianiu bo inaczej tego sobie nie wyobrażam.

Wrocław bawił się na całego. Nikt nie zaprzeczy że nie było okazji. Wpadłem tam na chwilkę i poważnie zacząłem obawiać się o życie kilku zawodników którzy dnia następnego mieli wystartować w naszych zawodach. Okazało się to zupelnie niepotrzebne. Najbardziej zagorzali imprezowicze pokazali największą klasę. Jedyne słowo jakie ciśnie mi się na klawiaturę to PROFESJONALIZM. Życzę tego każdemu!
Impreza tutaj, impreza tam. Towarzystwo rozpełzło się po ośrodku i rozpoczęły się iście wędkarskie opowieści typu kto ile, gdzie jaki duży, jak walczył, co zeżarł z kim zdradzał starą..ups…chyba się zagalopowałem.
Wracając do tematu. W momencie gdy zawodnicy aklimatyzowali się na miejscu zawodów ja siedziałem nad klawiaturą układając listy, rozliczając, dodając i odejmując. Dobrze, że Wrocek mnie wzywal „służbowo” od czasu do czasu na karniaka bo nie dotrwałbym do rana. Grubo po północy zjawił się ostatni zawodnik w towarzystwie jakiegoś podejrzanego typa o profilu rdzennego mieszkańca ameryki i po szybkim zakwaterowaniu położyłem się spać. Tu pewnie paru kolegów mogłoby uzupełnić opowieść ale zostawmy ją jako przekazywaną mailowo i szeptaną na ucho.
Słońce wstało dokładnie o tej godzinie o której miało wstać zgodnie z zapiskami kalendarza i portali internetowych. Odetchnąłem z ulgą bo tego dnia cała odpowiedzialność za imprezę miała spocząć na barkach sędziów i obstawy ratunkowo- -medycznej. Spoczęła spokojnie, dostojnie, a cała ta zgraja zaangażowanych w imprezę osób spisała się na medal, za co stokrotne dzięki. Jak by komuś tekst ten wydawał się przydługi to z premedytacją wymienię imiennie wszystkie te osoby.

Dzięki zatem głównemu sędziemu, którego prawie siłą zmusiłem do rezygnacji ze startu, Jackowi. Dzięki sędziemu Łukaszowi, ratownikom Kindze (specjalne podziękowania za wspólna kąpiel w jeziorze), Mariuszowi (król imprezy i niesamowity talent wokalny), Paddiemu, Goldfish, Patrykowi (bez twojej pomocy byłoby słabo), Panu Zygmuntowi z Gospodarstwa Rybnego oraz chłopakom sprzętowcom ze Stargardu Szczecińskiego. Ograniczę się wyłącznie do osób zaangażowanych w organizację co nie znaczy że nie było więcej osób wspierających całą sprawę, za co równie gorąco dziękuję.

Zaczęło się od porannej kawy i od ustalenia wszystkich szczegółów zawodów. Odprawa rozpoczęła się niemal punktualnie o 9:00. Konieczne było powiadomienie wszystkich o zmianach w regulaminie. Wskutek rozmów z osobami o dużym doświadczeniu postanowiliśmy zmienić go nieco i wycofaliśmy się ze zgody na korzystanie z własnych jednostek pływających podczas zawodów. Aby nie było konieczności nadmiernego pedałowania po jeziorze na płetwach a także aby zminimalizować możliwość przekazywania i podkładania ryb (choć oczywiście nikomu nawet to do glowy nie przyszło), postanowiliśmy podzielić poprzez losowanie zawodników i wystartować ich z dwóch punktów znacznie oddalonych od siebie. Pierwszy punkt zlokalizowaliśmy na plaży w pobliżu ośrodka. Drugi po drugiej stronie wyspy w malowniczej, płytkiej zatoczce. O 10:00 zaplanowaliśmy start zawodników. Oczywiste było jednak, iż ci zawodnicy którzy musieli zostać przetransportowani na druga stronę jeziora rozpoczną zmagania nieco później. Po przeprowadzeniu losowania na pomoście, sędziowie wystartowali zawodników. Zaczęło się na dobre, prawdziwe zawody i prawdziwe problemy.

Pogoda nie rozpieszczała zawodników, a nade wszystko obsługę i asekurację na łodziach. Gorzej chyba już być nie mogło. Nieustanny deszcz połączony z wiatrem powodował, iż odczuwalna temperatura była bardzo niska. Jak ciężko było nad wodą niech świadczy to, iż zabezpieczający imprezę nurkowie woleli pływać przy łodzi niż siedzieć na jej pokładzie. Nawet prawdziwy „wilk morski” w postaci Pana Zygmunta trząsł się jak osika i zamiast towarzyszyć nam przy ważeniu ryb wolał grzać się pod kołdrą we własnym domu. Mimo, iż aura nie rozpieszczała nikogo, wspólnie z Kingą postanowiliśmy wskoczyć do wody w ciuchach i popływać odrobinę. A było to tak. Zaraz po starcie bojka Jańcia Wodnika zaczepiła się o śrubę łódki stojącej przy pomoście. Duża fala zmuszała nas do przytrzymywania łodzi przez załoganta. Akurat w tym momencie honory kapitana pełniła Kinga, która następne 5 godzin miała spędzić na tej właśnie łajbie. Zdolny Jańcio, nikomu nie znanym sposobem zaplatał linkę bojki dwu krotnie wokół śruby i z sobie charakterystyczną nonszalancją popłyną dalej. Trudno było nawiązać z nim kontakt werbalny, bowiem nawet na moment nie wyścibiał głowy z wody.

Trzeba było działać szybko. Wskoczyłem do łodzi aby ja przytrzymać a Kinga próbowała odplątać linkę. Niestety nie było to takie łatwe i bez podniesienia śruby praktycznie niewykonalne. Nie było czasu na tłumaczenie jak to zrobić. Kinga przytrzymała łódkę a ja przedarłem się na rufę aby rozplątać węzeł gordyjski. Podczas przechodzenia zakołysało łajbą na fali i poczęła ona odpływać od pomostu. Kinga desperacko walczyła z falą ale już po chwili jasne było, że nie uda jej się dociągnąć łodzi do pomostu. Rozpięta niczym most, wisząc na barierze z nogami w łódce zawołała o pomoc. Chwyciłem pomostu ale łódka odpłynęła już tak daleko, że nie było szans na jej przyciągnięcie. Wiedziałem, że za chwilę muszę wpaść do wody, więc głośno zacząłem zastanawiać się jakież to ważne rzeczy mam w kieszeniach. Puściłem się pomostu i wpadłem na plecy do wody aby ochronić telefon znajdujący się w przedniej kieszeni kangurki. Na szczęście udało się to zrobić. Przekazałem komórkę wsparciu na pomoście, które w tym czasie spokojnie robiło zdjęcia dokumentując całe to wydarzenie. Kinga zawisła na rękach i zmoczyła się do pasa. Do ciągneliśmy łajbę i wtedy spokojnie mogłem popłynąć do brzegu. Byłem całkowicie mokry. Razem z Kingą poszliśmy do ośrodka aby się przebrać. Honory ratownika wodnego przejął Patryk (syn topiciela Jańcia) i łódka spokojnie popłynęła za zawodnikami.

Niezbyt różowo było w drugiej grupie. MEGA pojemna łódź stanowiąca trzon naszego zabezpieczenia okazała się mieć zbyt mała wyporność aby pomieść na raz załogę i 12 rosłych facetów obciążonych sporą ilością ołowiu. Widocznie całość ważyła więcej niż 100 ton ryby. (Swoją drogą ciekawe ile może ważyć 100 ton ryby z opowieści rybaka?) Konieczne były 2 kursy! Całość zajęła sporo czasu i do dziś się dziwię dlaczego tych kilku biedaków sterczących na brzegu i czekających na transport nie utopiło sędziego głównego. Musieli mieć jakieś powody albo bardzo, bardzo dobry humor. Dzięki za cierpliwość panowie i za wyrozumiałość. To spora lekcja dla nas organizatorów i dołożymy wszelkich starań aby taka sytuacja nie powtórzyła się za rok. Po małych perturbacjach druga grupa została wystartowana z prawie godzinnym opóźnieniem i całe zawody rozpoczęły się na dobre. W tym miejscu mój wątek się urywa bowiem sam mogłem jedynie patrzeć na pływające po jeziorze bojki stojąc pod zadaszeniem pomostu ubrany w ciepłe ciuchy które zawdzięczałem Indiemu i Płetwkowi. Mam nadzieję, że paru z was zechce dorzucić do tego parę zdań aby mieć pełny obraz wydarzeń. W pobliżu pomostu nie działo się nic szczególnego. Chłopaki pływali po krzakach a Kinga i Łukasz nie wiedzieć dlaczego cały czas dryfowali w kierunku szuwarów znikając z mych oczy raz za razem. Dobra nie wnikam. „Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal.”

Pierwsi zawodnicy zaczęli wychodzić z wody po ok 3 godzinach. Puste nizałki nie wróżyły niczego dobrego. Ciągle była jednak nadzieja, która malała z minuty na minutę kiedy kolejne numery startowe spoczywały w mojej kieszenie.
W końcu jest! Pierwsza ryba! Niemalże rozcięty trójzębem potwór, który po złożeniu do kupy nie chciał być dłuższy niż 45 cm. Dobre i to chociaż wymiar na szczupaka dla zawodników to 50 cm. 300 punktów w minusie nie zrażało nikogo. Pojawiła się realna obawa, że nic więcej z tej wody dzisiaj nie uda się wyciągnąć. Przyznam szczerze, że drżałem bardziej niż po skąpaniu się w jeziorze. Co to za zawody bez ryb? To jakaś farsa, pulsowało mi w głowie. Nie pomagało uspokajanie starych wyjadaczy, że tak już się zdarzało na Mistrzostwach Polski, że to nic nadzwyczajnego, zła pogoda, etc. Straciłem cały rezon. Pomyślałem o pucharze, który może nie zostać wręczony i zamarłem.
Po chwili jednak ocknąłem się na nowo, podniecony krzykami na pomoście. Jest wymiarowa ryba! Odetchnąłem z ulgą i podszedłem do szczęśliwca, którym okazał się Mirek Pawliszyn z Wrocławia. Połów nie był imponujący ale spokojnie dawał punkty w rywalizacji. Puchar trafi jednak do zwycięzcy. Pozostaje czekać spokojnie na resztę. Kolejne punktowane ryby poczęły pojawiać się na pomoście. Z tarczą wyszedł z wody Jacek Malinowski i Paweł Depta. Hura! Na pewno będzie zapełnione podium, pomyślałem.

Zbliżał się koniec limitu czasowego i spokojnie należało stwierdzić, że komplet zawodników startujących z pomostu jest już bezpiecznie na brzegu. Czas biegł nieubłaganie. Zawodnicy startujący po drugiej stronie wyspy mieli jeszcze prawie godzinę. Mimo, iż kilku z nich zakończyło już zmagania i zostali dotransportowani do brzegu, nie mieliśmy żadnych informacji o strzelonych rybach. Każdy uspokajał, że przecież jest tam Jasiu Więcławski i nie ma takiej opcji żeby czegoś nie miał. Skoro nie wychodzi na pewno coś strzelił. Na brzegu zebrała się spora grupka zawodników i wszyscy czekali na informację z za wyspy. Dobiegała 16:00. Do końca pozostało już tylko parę minut. Jacek zameldował, że wszyscy są już na łodzi a jedynym zawodnikiem który ma rybę jest Nygaa. Próby ustalenia ilości i wymiarów strzelonych okazów okazały się daremne. Musieliśmy poczekać na łódź z zawodnikami. Emocje sięgały zenitu niczym „ W tańcu z gwiazdami” przed ogłoszeniem werdyktu widzów. Rolę Kasi skrzętnie pełnił Roger zabawiając towarzystwo opowieściami o podchodzeniu zdechłego lina. 2,5 kg żywej wagi. Murowany zwycięzca!

Dotarła łódź i Jaca wytaszczył worek ze zdobyczą Bartka. Wszyscy poczęli prześcigiwać się w podawaniu wagi i wymiarów 2 szczupaków i 2 okoni. Jedno było pewne, zwycięzcę wyłoni dopiero ważenie i podliczanie ostatecznej punktacji. Wróciliśmy do ośrodka.
Punktualnie o 17-stej rozpoczęliśmy ważenie. Wszyscy gremialnie stawili się na świetlicy, gdzie Jaca z moją pomocą pełnił honory sędziego głównego. Drobne zamieszanie z ustawieniem wagi wywołało salwy śmiechu, kiedy okazało się że leszcz, niewiele większy od męskiej dłoni, ma ponad 1 kg. Dopiero po chwili okazało się że waga była ustawiona na pomiar masy w funtach. Szybka korekta i wszystko przebiegło pomyślnie do końca. Pozostawało jedynie obliczyć i podać punktację. Po paru minutach powróciliśmy na świetlicę aby ogłosić oficjalne wyniki i wręczyć nagrody.

Zwycięzcą zawodów okazał się Mirek Pawliszyn gromadząc 2760 punktów. Drugie miejsce z ilością 1260 punktów zajął Bartek Noga, trzecie natomiast, z ilością 1155 punktów zajął Jacek Malinowski. Zwycięzca całej imprezy zgarnął także nagrodę za największą rybę. Wprawdzie przewidzieliśmy nagrodę dla najwyżej punktowanego członka naszego Stowarzyszenia ale tym razem nie udało się jej wręczyć. Mam nadzieję, że za rok będzie lepiej, tym bardziej, że Mirek zadeklarował publicznie, że zasili nasze szeregi.
Dołożyliśmy wszelkich starań aby nagrody były atrakcyjne. Każdy z zawodników otrzymał pamiątkową koszulkę oraz dyplom. Dzięki wpisowemu, a przede wszystkim dzięki wsparciu sponsorów, czyli SOORK.PL, OCEAN PRO, Wydawnictwu Wielki Błękit, Seamaster, Galerii Biżuterii Artystycznej – Sławek Derecki oraz sklepowi Tarpon, zawodnicy nie mieli chyba powodów do narzekań. Dziękuję serdecznie osobom i firmom które dostrzegły potencjał w naszej imprezie i zechciały wesprzeć finansowo jej organizację. Mam nadzieję, iż za rok będzie podobnie.
Najważniejszy jednak był puchar. Nie imponował rozmiarami, był jednak zaprojektowany i przygotowany specjalnie na tę okazję. Wykonany z naturalnej skały wyłowionej z Morza Śródziemnego z wkomponowanym w nią srebrnym medalionem przedstawiającym logo Stowarzyszenia. Został przygotowany przez wrocławskiego złotnika, który pokrył część kosztów związanych z jego wykonaniem. Pozostałe miejsca na podium zostały nagrodzone specjalnie odlewanymi na tą okazję medalionami wykonanymi z mosiądzu. Na nich także widniało logo SSPOLAND oraz pamiątkowy napis na rewersie.

Zawody zostały oficjalnie zakończone.
Wszyscy rozeszli się do swoich domków aby tam spokojnie bawić się, rozmawiać i snuć opowieści o swoich sukcesach łowieckich. Przyznaję, że zabrakło organizacyjnej integracji całego towarzystwa i całość nie wyszła zbyt dobrze. Mimo, iż po złapaniu drugiego oddechu powróciliśmy w dość licznym gronie na świetlicę aby przy akompaniamencie gitary bawić się jeszcze przez parę godzin, nie wszyscy mieli okazje dołączyć do naszej grupy. Zabawa trwała niemal do białego rana. Indianisko wodził rej całej menażerii łomocąc w struny, aż sypały się iskry. Dzielnie towarzyszył mu Mariusz „medyk” wprawiając w osłupienie wszystkich zgromadzonych swoimi zdolnościami wokalnymi. Nie było nikogo kto nie złapał melodii i nie zaśpiewał choć jednej piosenki próbując nadążyć za „zawodzeniem” Mariusza. Posypały się historie łowieckie i wspomnienia naszych skromnych początków z przed roku w Kosewie. Radowaliśmy się wspólnie z tego, że wszystko rozwija się tak szybko i snuliśmy plany na przyszłość. Teraz jestem pewien, że jest niewiele rzeczy które mogą pokrzyżować nasze plany.
Cieszę się, że mimo wielu trudności udało się zorganizować imprezę dzięki której mogliśmy znowu spotkać się nad wodą. Razem polować i cieszyć się ze wspólnych rozmów i wspólnej zabawy. Jestem pewien że impreza ta wejdzie już na stałe do kalendarza i będziemy mieli okazję powtórzyć te zawody za rok. Na pewno w nieco wcześniejszym terminie i, już teraz to wiem, jeszcze większym gronie.
Nikogo nie zraziły słabe wyniki łowieckie. Doszliśmy do wniosku, że dobrze się stało, bowiem zyskaliśmy kolejny argument w dyskusji z ludźmi którzy są przeciwni tej dyscyplinie. Nie łatwo jest wyjść z wody z rybą. 29 zawodników, 5 godzin pływania i tylko kilka rybek. Do tego spory wkład finansowy w zarybianie zbiornika w postaci opłat za zgodę na łowiectwo. Zaryzykuję stwierdzenie, że zawody wędkarskie dałby lepsze wyniki.

Obszerną fotorelację z zawodów znajdziecie w galerii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *