– Jestem pewny, że się nie zapakujecie. Nie ma szans! – słowa Prezesa, prawdopodobnie dlatego, że jest Prezesem, brzmiały jak wyrok. Jeden siedmioosobowy Volkswagen Sharan, siedem osób, siedem kompletów pianek, płetw, masek, fajek, każdy po dwie kusze, sześćdziesiąt kilogramów balastu. Ponad tysiąc kilometrów w jedną stronę. I do tego miliard dylematów.
Jak to, MY się nie zapakujemy? Dwie trumny na dachu. Ładowność sprawdzona i według obliczeń naszego magistra inżyniera, na każdą osobę przypada około 90 kg. Mam prawie 30 kg zapasu. 5 kg oddaję Markowi, żeby w ogóle mógł wsiąść do auta. Zostaje 25 kg na kosmetyki. OK, to raczej nie w moim stylu. Bez sensu te obliczenia, zaczynamy.
Wrocław, 5 kwietnia 2013 roku, godz. 18:30. Czekamy z bagażami pod blokiem, samochód już otwarty. Wokół niego torby podróżne, plecaki i niebieskie torby z IKEI po brzegi napakowane sprzętem do łowiectwa. Chłopaki przeprowadzają szybką kalkulację – „łącznie coś koło dwadzieścia koła będzie…”. Przyjeżdża Prezes i spogląda na zgromadzone wokół auta rzeczy, po czym wybucha śmiechem. Pokazuje nam mapy. Etap pierwszy – odnalezienie apartamentu. Dalej – gdzie na ryby?
„Tutaj znajdziecie ośmiornice, tryliardy ośmiornic, kałamarnic, mątw i innych ruchliwych głowonogów, chowających się między skałami i maskujących na kamienistym dnie morza. Będziecie je oprawiać, zbroczeni ich cierpkim atramentem, potem przyrządzać na białym winie albo jeść makaron z sepią. Tutaj są cefale, które dosłownie pasą się na dnie – ogromne, wyżarte srebrzyste cefale, których jest tyle, że strzelając na oślep traficie co najmniej trzy sztuki. Dalej ogromne kongery i szybkie dorady, które będziecie smażyć w panierce albo na maśle z dodatkiem soli. Jednym słowem, raj na ziemi, wystarczy wejść do krystalicznie czystej wody Adriatyku i łowić, łowić, łowić…”
No dobra, Daniel wcale tak nie mówił, ale tak to dla nas brzmiało. Ogromnie napaleni, rozmawiając o tym, czy olej do smażenia i czosnek kupić od razu po przyjeździe, czy odczekać, aż coś złowimy, zaczynamy pakować sprzęt do Sharana. Z rozbawieniem patrzę jak wszyscy wyjmują elementy ekwipunku z niebieskich toreb IKEI, aby podać je Markowi, który każdą rzecz po kolei upycha do bagażnika na dachu. Sprzęt łowiecki wszedł w całości do dwóch trumien, pięć toreb z ciuchami upchnięte w miniaturowym „bagażniku” z tyłu samochodu, plecaki i torby z jedzeniem na drogę wylądowały pod siedzeniami. Siedem osób wbiło się do środka. Wszyscy siedzą, miejsce jest. Nogi można położyć na siedzenia przed sobą, ewentualnie na sufit. Najwięcej miejsca na kończyny dolne jest w ostatnim rzędzie, który wydaje się najgorszą opcją. Tylko siedzenia obrzydliwie twarde, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po ośmiu godzinach jazdy. Objawy – wiadome.
Jedziemy. Zaczyna się ściemniać. W Czechach robi się zupełnie cicho. Zostajemy wyrwani ze znudzenia i półsnu przez istną dyskoteką świateł z samochodu przed nami. „Follow me”. No trudno, skoro każą. Celnicy zatrzymują samochód gdzieś za stacją paliw w labiryncie ogromnych TIRów. Wysiadają i sprawdzają dokumenty, po czym przeszukują nasze bagaże. Jakież jest ich zdziwienie, gdy zamiast pół tony haszyszu i pięciuset butelek zatrutego alkoholu, znajdują tylko ubrania i sprzęt łowiecki. Rozczarowani i zaskoczeni spoglądają na stertę kusz i bandę niezwykle rozbawionych młodych ludzi. Szczerzę zęby i robię głupie miny, gdy jeden z celników zagląda do wnętrza Sharana. Ze zrezygnowaniem życzą nam bezpiecznej podróży.
Przejeżdżamy przez Austrię, Słowenię, rano docieramy do Chorwacji. Bylibyśmy wcześniej, gdyby nie przerwy na siku (tudzież inne wygórowane potrzeby, które należy przemilczeć) co 10 minut. Widać już wyspę Krk i w ogromnych bólach odnajdujemy apartament. Normalni ludzie położyliby się, aby odpocząć po nieprzespanej nocy, ale chwila, po coś tutaj przyjechaliśmy. Idziemy na ryby!
Niebo pochmurne, mokre drogi, lekka mżawka, temperatura powietrza około 14 stopni Celsjusza. W porównaniu do mroźnej i zaśnieżonej Polski – prawie rewelacja. Ale nie taką Chorwację pamiętałam z wypadów sprzed lat. Do tej pory bardziej kojarzyła mi się z zapachem spalonego naskórka i odciskami kamerdolców na plecach po wielogodzinnym leżeniu na plaży. A teraz, ubrana w ciepłą piankę z kapturem, w której wyglądam jak Teletubiś, ale już zdążyłam się przyzwyczaić, z tą cholerną kamizelką i pasem balastowym, które uciskają mnie w najmniej odpowiednich miejscach i powodują, że wydaję się jeszcze bardziej karykaturalna, stoję na betonowym podeście i pluję do maski. I kto ukradł moją fajkę? Jak ja mam założyć płetwy? Po co tu jest tyle tych kamieni?! I do tego jeszcze jeżowce, przez które nie można się ruszyć! O mamo, jak mi się tutaj nie podoba!!!
„Pasące się cefale, pasące się cefale, pasące się cefale na łąkach Adriatyku…”
Ta myśl powoduje że wskakuję na moją okipę. Go Pro chowam do sprytnej kieszonki we wnętrzu pontoniku. Dwie kusze przymocowane po bokach – omer cayman hf 90 cm i mój sprytny mały pneumat z wdzięcznym, okraszonym różowym brokatem, napisem „Rychu” (ah, te świąteczne prezenty dla dziewczyny-łowcy!). Zaczynam pedałować i dopływam na głęboką wodę do reszty ekipy, która zdążyła już wykonać po kilka nurków. Wokół krystalicznie czysta, zielonkawo-niebieska woda, kamieniste i strome wybrzeża, na nich szarawe krzewy i drzewa, jeszcze bezlistne. Obok mały port z bujającymi się delikatnie na falach białymi żaglówkami i łódkami. A więc tak wygląda przedwiośnie w Chorwacji… Schodzę z okipy.
Wreszcie woda! W niej wszystko jest takie lekkie, takie powolne, takie relaksu… JEZUS MARIA! Porażająco lodowata ciecz wdziera się pomiędzy piankę i skórę. Oni nie żartowali z tymi 12 stopniami Celsjusza… A wygląda tak dobrze, zupełnie o tym zapomniałam. Czy ja na pewno jestem w Chorwacji? Gdzie jest to ostre słońce, gdzie jest ten upał nie do wytrzymania?! Zabierzcie mnie stąd, błagam…
Pierwszy nur, od razu głuche uderzenie w potylicę. Zdezorientowana lecę dalej i nagle przypominam sobie o sześciu kilogramowych ołowianych klockach uwięzionych w mojej neoprenowej kamizelce seac’a. Niestety, mimo, że na powierzchni, gdy była sucha, wydawała się całkiem obcisła, neopren rozciągnął się pod wpływem wody i ciężaru. Nie pomogło nawet przyczepienie jej do pasa balastowego, zwłaszcza, że z racji mojej kobiecej figury, pas balastowy muszę zakładać na wysokości talii, czyli w najwęższym miejscu mojego tułowia, a nie tak jak mężczyźni, nisko na biodrach. Przy każdym zejściu w dół, 6 kg ołowiu uderza mnie w głowę. Wokół tylko kamienie i niewielkie ławice rybek z gatunku tych akwariowych. Nie ma na czym oka zawiesić, ciemne chmury na niebie powodują, że wizura jest beznadziejna, a w dodatku strasznie mi zimno. Chcę do domu.
Po około dwóch godzinach, przeraźliwie zmarznięta, skrupulatnie omijając rozsiane po dnie jeżowce, wygrzebuję się na brzeg. Reszta też już jest, nie ma tylko Tomka. Rozglądam się po ludziach – wyziębione, zmarnowane namiastki łowców podwodnych z boberkami smutno dyndającymi między nogami. To właśnie my. Ale oczywiście każdy ma na sobie szpej za grubą kasę, wypakowany z przeciążonego Sharana: pianeczki z open cell’em, bo ciepły i wygodny; maseczki omera i beuchata, bo się dobrze trzymają; fajeczki bez zaworków, bo z zaworkiem przecież wstyd; płetwy metrowej długości, aby być szybkim niczym błyskawica; półtorametrowe kusze ulepszane przez całą zimę niezauważalnymi dla niewprawionego oka, elementami… I te fachowe rozmowy przed wejściem do wody: jak dobijacie ryby? Skarpetki na piankę czy pod piankę? Jak najlepiej przyrządzić ośmiornicę? Płetwy plastikowe czy karbonowe? Gdyby wszyscy nie telepali się jak osiki na wietrze, nie wzruszali ramionami na pytania o ryby i nie rzucali mięsem na pomysł pojechania do Chorwacji w kwietniu, można by było rzec nawet: JEST LANS. Tymczasem bilans pierwszej rundy polowania kształtuje się następująco – zimno, ciemno, obita potylica, ani jednego nakręconego filmiku i ani jednej widzianej ryby, która nadawałaby się do odstrzału. 1:0 dla ryb. Pasące się cefale, tryliardy ośmiornic… To chyba jakiś żart. Cały mój imaginowany tygodniami obraz tegoż fascynującego wyjazdu roztrzaskał się na kawałeczki w zderzeniu z szarą rzeczywistością oraz zimną wodą.
I wtedy wyszło słońce. Na wodzie pojawiły się iskierki, bure krzewy na kamienistym brzegu nabrały ciepłej barwy, a mokry od deszczu betonowy podest w końcu wysechł i nagrzał się. Zdejmuję z siebie balast i piankę, robi się lekko. Milutki, miękki, i co najważniejsze, suchy dresik przyjemnie otula moje ciało. Do tego czapka SSP, kaptur i okulary przeciwsłoneczne. Na horyzoncie widzimy wreszcie Tomka. W miarę jak się zbliża, udaje nam się dostrzec, że trzyma w ręku strzałę z nabitym na nią dziwnym bezkształtnym stworzeniem. Tymczasem Mateusz zdejmuje z grotu niewielką, ale wymiarową rybę. Mamy co jeść!
Nagle chłopaki w piankach łowieckich wyglądają całkiem przystojnie, sprawianie wyłowionej przez Tomka mątwy powoduje ożywioną dyskusję o dzisiejszym obiedzie, a ryba Mateusza mieniąca się w promieniach słońca wydaje się jakby większa. Nasz drogi sprzęt schnie rozłożony obok, a wszyscy patrzą z nadzieją i uwielbieniem na swoje kusze, dzięki którym możemy pozyskać takie smaczne jedzonko, na swoje długie płetwy, dzięki którym jesteśmy szybcy jak błyskawice i na swoje maski z miękkim silikonem, dzięki którym tak doskonale widzimy i nie mamy odcisków na skórze (no, przynajmniej ja). Na muskanych słońcem i wiatrem twarzach pojawiają się rumieńce i, co najważniejsze, uśmiechy. Wiem, że do końca wyjazdu już nie zmarznę, mało tego, zjem potrawkę z owoców morza i zupę rybną.
– Naprawdę nie mam pojęcia, jak się zapakowaliście w siedem osób do jednego samochodu. My na wyjazd do Norwegii ledwo dajemy radę spakować się w trzy osoby, nawet z trumnami – powiedział niedawno Jacek podczas naszej rozmowy telefonicznej. Cóż, być może brak doświadczenia powstrzymał nas od brania wielu rzeczy „w razie czego” lub „na zapas” i pozwolił zorganizować naprawdę spontaniczną, ale za to zupełnie niepowtarzalną łowiecką wyprawę.
Pomimo niemalże absolutnego braku wymiarowych ryb, które przez tę zimnicę pochowały się na głębokich wodach, wypad zgodnie zaliczyliśmy do bardzo udanych, z gatunku tych epickich. A oto wnioski, jakie wyciągnęliśmy z tej przygody, poczynając od rzeczy mniej ważnych, do tych najważniejszych:
- te chorwackie góry to nie są góry Izerskie, tylko Apallachy,
- na zawody w strzelectwie podwodnym idealnie nadają się jako cele plastikowe butelki po piwie Karlovaćko,
- albo Ożujsko,
- woda o temperaturze 12 st. Celsjusza jest zbyt zimna, aby pluskać się w niej bez pianki, po czym wyjść z niej bez pośpiechu, kilku jeżowców w ciele i licznych otarć,
- niebieskie torby z IKEI naprawdę są najlepszymi torbami na sprzęt łowiecki,
- do siedmioosobowego Sharana da radę zapakować siedem osób na pięciodniowy wypad łowiecki,
- w kwietniu w Chorwacji, gdy woda jest jeszcze zimna, nie ma ryb,
- następnym razem jedziemy gdzieś, gdzie te mityczne cefale naprawdę pasą się na powodnych łąkach,
- kij z cefalami, jeśli wyżej wymienione siedem osób tworzy świetną ekipę.
Oficjalny materiał filmowy:
[youtube width=”690″ height=”450″]http://www.youtube.com/watch?v=SlaB2brUAeI[/youtube]
Gratuluję wyprawy. Siedmiu w Sharanie ponad 1000km robi wrażenie.
Nie mam szans by podjąć jakąkolwiek walkę
o wyrównanie wyniku. Starannie opracowany materiał i wspaniałe zdjęcia.
Fajnie napisane. Ryby są tylko albo trzeba szyć bardzo glęboko, albo wybrać rejon bogaty w groty i inne skaliste formacje.
Byłem na 25m(to już chyba głęboko) i też nic nie było. w jednym miejscu były groty na 18m i to samo pustynia. Woda miała 7 stopni tylko.Więc wszystko uciekło albo na głębinę albo se pływa z jakimś ciepłym prądem albo tam gdzie nas nie było 🙂
Ryby w Chorwacji to są w ogóle kapryśne. W tamtym roku na pytanie „czemu nie ryb”, słyszałem, „woda za ciepła” 🙂
O tej porze roku w Adriatyku ponad 50 metrów trzeba by schodzić. Groty płytko, jak najpłycej, blisko brzegów, gdzie falowanie. Inne gatunki.