Niecierpliwe tupanie płetwami wreszcie dobiegło końca – V Zawody w Łowiectwie Podwodnym o Puchar Prezesa Stowarzyszenia Spearfishing Poland mamy już za sobą. Piąte „Ińsko”, jak potocznie w naszym środowisku nazywana jest impreza, tym razem odbyło się w nieco innej, dwudniowej formule. Jak przyznaje Prezes Daniel Sielowski, w tym roku zagrał w ten sposób w celu czysto eksperymentalnym, wyłącznie po to, aby sprawdzić, jakie będzie zainteresowanie zawodami dwudniowymi. Regulamin w związku z tym został dograny bardzo ostrożnie, stawiając na pierwszym miejscu główne sobotnie zawody. Co z tego wynikło i jakie wyciągnęliśmy wnioski? Przyjrzyjmy się zawodom uważniej i z sentymentem powróćmy do tego emocjonującego weekendu.
W tym roku ugościł nas ośrodek Wodna Dolina zaraz za miejscowością Przytoń koło Węgorzyna. Świetnie wyposażone, duże przyczepy campingowe ustawione nad brzegiem jeziora i klimatyczne pokoje wewnątrz budynku przypadły do gustu chyba każdemu. Podobno pechowy, piątek 13 września, okazał się niezwykle owocnym i raczej pozytywnie zaskakującym dniem, począwszy od tego, że moim numerkiem startowym została moja ulubiona cyfra 8. Pomimo barowej pogody, przenikliwego zimna i uciążliwych opadów deszczu, przez myśl przemknęło mi, że może to być dobry dzień. Pytanie pozostało – dla kogo? Kilka godzin później wszystko miało być jasne.
Około godziny 10:00, opatuleni w wiatro- i deszczoodporne kurtki, wodowaliśmy motorówkę na jeziorze Woświn. Pomost w literę U na kąpielisku i grząski grunt linii brzegowej zdecydowanie utrudniały sprawę. Na sporej plaży, jeden przy drugim, stały samochody łowców, a między nimi kręcili się mężczyźni w kamuflażu, niektórzy jeszcze wijący się jak węgorze i trzepoczący rękawami od pospiesznie ubieranych pianek. Przy brzegu szybko stworzono całą wystawkę boi łowieckich, a ci, którym udało się już założyć skafandry, z szybkością błyskawicy wchodzili do wody, która była o kilka stopni cieplejsza niż powietrze. Rzęsisty deszcz pluskał o powierzchnię.
„W wodzie i tak będzie mi wszystko jedno” mówili zawodnicy z uśmiechem wchodząc do jeziora. „Ja chyba pomyliłem dni, jak zamawiałem pogodę” stwierdził Prezes, zamykając tym samym wszelkie dyskusje na temat niesprawiedliwości meteorologicznych.
Trzydziestu jeden zawodników zdecydowanie nie mogło rozpoczynać zawodów z jednego punktu startowego, dlatego też punkt B został wyznaczony za cyplem na jeziorze, w dość dużej odległości od punktu A, czyli plaży. Część zawodników została dowieziona do punktu B w dwóch turach, co niestety opóźniło start w stosunku do punktu A aż o godzinę. Mimo tej niedogodności, wszyscy ochoczo ruszyli do walki, a ja między nimi. Z początku nie podobało mi się, że wywieziono mnie tak daleko od plaży, gdzie czekali wszyscy, gdzie znajdowały się samochody, moje suche ciuchy, ręcznik i gorąca herbata. Wkrótce jednak zmieniłam zdanie.
Z początku ruszyłam w głąb jeziora, chcąc zobaczyć co dzieje się w toni. Ostatnimi czasy polowanie w szuwarach nie było dla mnie zbyt owocne, więc głębokie nury wydawały mi się najlepszym rozwiązaniem. Nabiłam moją Chimerę 55, sądząc, że będzie idealna w toni na niepowalającą wizurę. Po pierwszym zejściu na kilka metrów i stwierdzeniu, że nie ma tam nawet żadnej drobnicy, poszłam po rozum do głowy. Szybko wróciłam do linii trzcin i już pod pierwszym pomostem wędkarskim zobaczyłam ogromne stado drobnych okoni. Widok ten wydał mi się obiecujący i zmieniłam kuszę na moją „szuwarową” 38-kę.
W związku z rzęsistym deszczem, gwałtowną zmianą ciśnienia, silnym wiatrem, a tym samym dużym falowaniem wody, ryby, zarówno te mniejsze i, jak się później okazało, także te większe, schroniły się w trzcinach przy brzegu. Prawdę mówiąc, całe szuwary aż trzęsły się od nadmiaru ryby w nich nagromadzonej. Po wejściu głębiej w trzcinę okazało się, że ogromne stada malutkich okonków były tylko przykrywką dla naprawdę sporych, nawet półkilowych okoni stojących pomiędzy mniejszymi braćmi lub pływających dwójkami, trójkami i nawet większymi stadami. Wydawałoby się, że plusk deszczu i szmer trzcin targanych wiatrem sprawi, że będą one mniej czujne, jednak trzeba przyznać, że w życiu nie widziałam tak płochliwych ryb. Unikały one nawet najbardziej celnych strzałów, dosłowne uciekając spod lecącego w nie grota w ostatnim ułamku sekundy. Gonitwa za nimi całkowicie mnie pochłonęła i większość czasu spędzonego w wodzie zleciała mi na wypatrywaniu okoni, a także płotek i krasnopiórek niejednokrotnie większych niż opisywane wyżej drapieżniki. Były one jednak nieubłaganie szybkie i udało mi się ustrzelić tylko jednego niewielkiego okonka. Nagle krajobraz się zmienił.
W miarę jak zbliżałam się do cypla, trzciny przerzedziły się, ich łodygi stały się ciemniejsze. Pomiędzy nimi pojawiły się tysiące niezwykle drobnych ryb, miejscami był to wręcz narybek. Zainteresowało mnie to bardzo i unosząc się wśród kotłujących się punkcików, wpłynęłam dalej w poszukiwaniu drapieżników, dla których byłyby one łatwym łupem. Nie przeliczyłam się i wkrótce zaczęłam dostrzegać małe szczupaki, niektóre nawet wymiarowe, ale wciąż zbyt małe, aby zapunktować nimi w tabeli. Wiedziałam, że muszę się spieszyć i być bardzo uważna, gdyż inni łowcy krążyli w szuwarach wokół mnie z dokładnie takim samym pomysłem na rybę.
Leżąc na dnie, aby z lepszej perspektywy wypatrywać ryb, nagle kątem oka, po mojej prawe stronie, dostrzegłam dużą ciemną plamę. Zbliżała się z ogromną prędkością i gdy zaalarmowana odwróciłam głowę w jej kierunku, widok mnie dosłownie sparaliżował. W odległości 1,5 metra ode mnie przepływała ławica składająca się z dziesiątek, a może i setek naprawdę sporych leszczy. Większość miała około 20 cm, ale reszta z nich była naprawdę dorodnymi, lekko 40- i 50-centymetrowymi okazami. Byłam przyzwyczajona do widoku ławic kilkunastu sporych leszczy, ale nigdy nie widziałam tak ogromnego stada z tak dużą ilością naprawdę „wyżartych” osobników. Moje osłupienie trwało chwilę, dokładnie taką chwilę w jaką ławica przemknęła przed moimi oczami z zatrważającą prędkością. Dopiero gdy ryb płynęło coraz mniej, zdobyłam się na niecelny strzał.
Jeszcze będąc pod wrażeniem, ruszyłam dalej i w pewnym momencie dostrzegłam, że daleko między trzcinami przemknął naprawdę spory okoń. Podpłynęłam bliżej i obrałam strategiczne miejsce do obserwacji, kryjąc się za ścianą z łodyg. Gdy okazało się, że mój cel zaginął bezpowrotnie, rozpoczęłam żmudny proces „śródtrzcinowego” zawracania. Wtem okazało się, że jakiś metr ode mnie, na trzeciej godzinie, bez ruchu, tuż przy dnie, stoi naprawdę spory szczupak z tych, co to już niczego się nie boją. Ulokowany był on przodem do mnie, więc wiedziałam, że każdy mój ruch, a tym bardziej zmiana pespektywy strzału, może spowodować jego spłoszenie. Adrenalina podskoczyła mi jeszcze bardziej i po upewnieniu się, że mój strzał jest pewny, dokonałam egzekucji z góry. Wiedziałam, że mam krótką, a więc słabą kuszę bez kołowrotka, więc przy rybie tych gabarytów musiałam bardzo uważać.
Jakaż była moja radość, gdy zobaczyłam podskakujący w miejscu biały brzuch. Prędko podpłynęłam i chwyciłam zdobycz mocno pomiędzy skrzelami. Strzała weszła tuż za głową, koło kręgosłupa, przez wnętrzności, jednak nie przebiła skóry brzucha, co dla bezpieczeństwa szybko zrobiłam. Nanizałam szczupaka, który ostrymi zębami nieźle potargał mi żyłkę nizałki, ulżyłam mu w cierpieniu i wyciągnęłam strzałę. Szczupak miał 84 cm i ważył 4,32 kg. Kolejna wielka zdobycz mojej małej kuszy!
Pokręciłam się jeszcze chwilę po szuwarach. Dostrzegłam około 60-70-centymetrową, obróconą tyłem do mnie rybę, z daleka wyglądającą jak szczupak. Gdy zdecydowałam się podejść bliżej, okazało się, że jest linem! Jak to lin ma w naturze, niestety, tyle go widziałam. W pogoni za nim w oddali mignął mi jasny, naprawdę spory, spiczasty pysk, który mógł należeć tylko do amura. O jego gabarytach świadczyło też to, jak niezgrabnie obrócił się między trzcinami i znikł z pola widzenia. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że „szuwarowanie” może być aż tak wymagającą taktyką polowania – wizura nie rozpieszczała, ryby były naprawdę płochliwe, a woda miotała mną i kuszą niemiłosiernie na wszystkie strony.
Gdy emocje opadły, zrobiło mi się zimno. Wyjrzałam ponad wodę na szary, smutny świat i poczułam na twarzy krople deszczu. Skostniały i obolały palec ledwo pracował na spuście. Czas wracać.
„Ale będą zawody! Ile ryb!” ekscytowałam się jak tylko wyszłam z wody. Na punkcie startowym A, do którego dotarłam, wraz z sędziami i ratownikami, obserwowaliśmy kończących rywalizację zawodników. Kwaśne miny zdradzały puste nizałki. Byłam w szoku, że ktokolwiek narzekał po tym, co widziałam za cyplem! Okazało się jednak, że dwa rejony startu były diametralnie różne pod względem ilości jak i różnorodności ryb. Podczas gdy ja nie wiedziałam, do czego strzelać, zawodnicy przy plaży na próżno szukali choćby najmniejszej ryby! Po godzinie zaczęli wracać łowcy zza cypla i ku przerażeniu drugiej połowy uczestników, niejednokrotnie potrzebowali pomocy, aby wyciągnąć swoje nizałki na powierzchnię. Ważenie ryb trwało naprawdę długo.
Szczególne wrażenie zrobił na mnie ogromny lin Marka Ziomka oraz oczywiście nizałka Roberta Rivery z ponad 7-kilowym szczupakiem i kilkoma tylko trochę mniejszymi. Łącznie złowiono aż cztery ponad 4-kilogramowe szczupaki. Startujący z punktu A Krzysiek Cybulski miał pełniutką nizałkę, jednak dużo było na niej tzw. „zerówek”. Świadczy to o tym, że w nieszczęsnym plażowym rejonie Woświnu ryba była, ale gabarytowo zupełnie nieporównywalna do okazów tak łatwo dostępnych za cyplem. W ten sposób zakończył się niezwykle emocjonujący pierwszy dzień zawodów.
W sobotę rano obudziło nas słońce delikatnie przebijające się przez chmury. Wiedziałam już, że tego dnia w wodzie bajka będzie zupełnie inna niż w Woświnie, tym bardziej, że start odbywał się już na jeziorze Ińsko. Zawodnicy, zdemotywowani, kręcili głowami: „Nie będzie ryby na Ińsku”.
Gdy weszłam do wody, od razu poprawił mi się humor. „Chociaż będzie na co popatrzeć” pomyślałam i płynąc wzdłuż trzcin a potem eksplorując toń pomiędzy wysokimi wodorostami, delektowałam się wizurą sięgającą kilku dobrych metrów. „Akwarium” – taką ksywę zyskało Ińsko. Rzeczywiście, piękna zieleń, malownicze skały i kamienie oraz drobne ryby czynią z Ińska rewelacyjne miejsce nurkowe, jednak absolutny brak dużych okazów sprawia, że jest akwenem względnie nienadającym się do łowiectwa podwodnego. Niemniej jednak czas w wodzie minął mi szybko i dosyć miło.
Po wyjściu zauważyłam, że większość osób miała na nizałkach podobne do mojego, małe okonki oraz niewielkie, ledwo wymiarowe szczupaki. Okrutna teoria cały czas potwierdzała się – w Ińsku nie ma ryb. Kiedy jednak do punktu startowego dotarł Jan Więcławski i zobaczyłam jego zdobycze, zaniemówiłam. Wszyscy z otwartymi ustami przyglądali się jak wyciąga nizałkę z kilkoma naprawdę sporymi szczupakami, pięknymi okoniami i powalającym gabarytami linem. Nasza wizja bezrybnego Ińska natychmiast runęła w gruzach. Szkoda, że Jan zapłacił dużą cenę za tak fantastyczne trofea – okazało, że dotarł w takie miejsca jeziora, gdzie nie dotarł nikt, jednak błędnie pokierowany, nie zdołał dotrzeć na czas do punktu startowego, w wyniku czego został zdyskwalifikowany. Każdy długo jednak będzie miał w pamięci jego bezsprzecznie zwycięską nizałkę wyciągniętą z „bezrybnego Ińska”.
Warto wspomnieć, że oprócz bardzo doświadczonych łowców, tego dnia w zawodach brał udział niespełna 15 – letni Mikołaj Barra, który w przyszłości bardzo chce zostać łowcą podwodnym, ale ze względu na swój młody wiek, pod specjalnym nadzorem polował na ryby tylko z kamerą. Mikołaj dostał specjalną nagrodę dla najmłodszego uczestnika zawodów – profesjonalną maskę i fajkę.
Jakie były ostateczne wyniki – to już wiedzą wszyscy. Mimo, że „Greku pozamiatał dwudniowe zawody” swoją 7-kilówką i resztą ferajny, nie zdobył pierwszego miejsca w zawodach głównych, według tegorocznego regulaminu ważniejszych. Nie zdobył także nagrody za największą rybę, pomimo tego, że jego szczupak był nie do pobicia podczas obu dni – największa ryba była to ryba tylko z drugiego, głównego dnia konkurencji i odebrał ją zszokowany Marcin Janowski, który w sobotę strzelił 55-centymetrowego szczupaka. Podobnie było w przypadku kobiet – moja nowa koleżanka i konkurentka Gosia Spychalska nie trafiła żadnej ryby podczas zawodów jednodniowych, w których brała udział. Gdyby jednak strzeliła rybę większą od mojego samotnego okonka, to ona dostałaby nagrodę dla najlepszej kobiety, nawet pomimo tego, że dzień wcześniej udało mi się z 4-kilogramowym szczupakiem. Niby wszystko się zgadza i jest zgodne z regulaminem, ale wewnętrzne poczucie sprawiedliwości każdego zawodnika zostało nieco zaburzone.
W związku z eksperymentalnym charakterem tegorocznych dwudniowych zawodów, który podkreślany był przez Prezesa przy każdej okazji, przymknęliśmy oko na powyższe kruczki, ale nie zmienia to faktu, że wszyscy chcą wiedzieć: co dalej?
Tak oto odpowiada na nasze pytanie Daniel Sielowski: „Aby uniknąć podobnej sytuacji w przyszłym roku, tj. takiej, że najlepsze ryby padły w pierwszy dzień zawodów, a drugiego dnia prawie w ogóle ich nie było i ostatecznie wygrał szczupak 55 cm, zawody będą tylko dwudniowe i z nich liczyć się będą wszystkie klasyfikacje. Oczywiście nie będzie przymusu startowania w dwóch dniach. Można będzie wejść do wody w piątek, nastrzelać ryb i odpuścić sobie w sobotę, albo odwrotnie.”
Biorąc pod uwagę fakt, że zawody dwudniowe, wbrew oczekiwaniom organizatorów, cieszyły się ogromną popularnością – wzięło w nich udział 31 uczestników, podczas gdy w jednodniowych było ich 41 – formuła i regulamin zaproponowane przez Prezesa na przyszły rok zapowiadają się obiecująco. Pozostaje kwestia tego, że piątek, jako dzień powszedni, nie jest dla wszystkich odpowiednim dniem do brania udziału w zawodach, często na drugim końcu Polski. Zważając jednak na duże zainteresowanie w tym roku, nie powinno być zbyt wielu głosów sprzeciwu. Zupełnie poważnie pomyślałabym również o urozmaiceniu miejsc startowych – od kilku lat wybrana część Ińska nie daje spektakularnych wyników, a jakkolwiek wygodne by to nie było dla sędziów, dla zawodników chroniczny brak ryb jest niezwykle męczący i zmniejsza atrakcyjność zawodów. Jestem pewna, że organizatorzy skrupulatnie przemyślą sprawę i rozważą wszelkie „za i przeciw”.
Nie wyobrażam sobie, aby „Ińska” w przyszłym roku nie było, a im dłuższe będą zawody, tym więcej świetnej zabawy i miłych wspomnień nas czeka. Nie mogę już doczekać się, aby ponownie odpocząć w wybornym towarzystwie oraz naprawdę domowej i swojskiej atmosferze, przeplatanej nutką rywalizacji i adrenaliny. Dziękuję wszystkim za ten zacny weekend i do zobaczenia w Łagowie Lubuskim w październiku! Aha – nie udało Wam się wypić całego piwa…
Na stronie zawodów możecie sprawdzić ostateczne wyniki, natomiast tutaj zobaczycie obszerną galerię zdjęć.
super relacja dzieki aniu niestety ja nie mogłem w tym roku uczestniczyc
Ekstra tekst! Cała prawda i tylko prawda;-)