Wchodzę na poszarzałe deski wąskiego pomostu opartego na stalowym stelażu i rozglądam się dookoła. Daleko przede mną widać drugi brzeg jeziora Powidzkiego, po lewej nieduża wysepka otoczona pasmem trzciny. Już widzę te leszcze i liny, które przy niej stacjonują. Po prawej spora zatoka, w której znajduje się niewielka keja należąca do ośrodkowej wypożyczalni żaglówek. Zaraz obok mnie kilku chłopaków rozwiesza na sznurkach pianki w przeróżnych wzorach kamuflażu. Robię parę kroków i spoglądam w dół – wizura nie powala, ale od razu dostrzegam kilkanaście małych okoni przemykających zaraz przy dnie. Zaglądam pod pomost, gdzie majaczy się kilka cieni całkiem wymiarowych „patelniaków”, czekających na mnie bez ruchu. I to wszystko na głębokości zaledwie półtora metra. Zacieram ręce. V Zlot Stowarzyszenia Spearfishing Poland właśnie się rozpoczął.
Jest piątek, 17 maja 2013 r. około godziny 18:30, a w powidzkim Ośrodku Łazienki zaczyna robić się tłoczno. Pojawia się coraz więcej samochodów, z których wysiadają zachwycone okolicą dzieciaki, a mężczyźni wypakowują ogromne ilości sprzętu do łowiectwa, aby jak najszybciej pochwalić się kolegom nowym nabytkami. Po zrobieniu honorowej rundy wokół budynku głównego, która obejmuje: przywitanie się z innymi uczestnikami zlotu, opowiedzenie najnowszej, mrożącej krew w żyłach podwodnej historii oraz skomentowanie wystawionego przed drzwi sprzętu (tj. nadmuchanych bojek, wiszących na sznurkach pianek, opartych o ścianę płetw oraz wypieszczonych kusz w maskujących pokrowcach), nadchodzi czas na to, aby zasiąść z piwkiem w ręku obok własnej wystawki i w miłym towarzystwie przyjmować kolejne audiencje kolegów z forum.
Gdy zaczyna zmierzchać, a oddalone o kilkanaście metrów latarnie nie pozwalają na rozróżnienie twarzy, nagle w gwarze rozmów rozbrzmiewa donośny głos, jakby nawoływanie Indianina, proponujący złączenie wszystkich stolików i uczestnicy zlotu w końcu zasiadają naprzeciwko siebie. Pełna integracja. Mrok rozjaśnia nam mała lampka na stole, ale przede wszystkim przyjazd Prezesa SSP, który dociera do nas w późnych godzinach wieczornych po żmudnej podróży z Wrocławia.
Jak mawiała epizodyczna bohaterka jednego z seriali: „Po godz. 2:00 w nocy nic dobrego się nie dzieje”. Jeśli jednak komuś przytrafiło się coś dobrego w tamtym czasie i chce się tym podzielić, proszę o uzupełnienie relacji poprzez komentarz pod tekstem.
Następnego dnia około godz. 11:00 wygrzebuję się z łóżka i podążam nad brzeg jeziora gdzie oficjalny baner naszego Stowarzyszenia już dumnie trzepocze na wietrze. Wokół niego krząta się kilkadziesiąt osób przyodzianych w łowieckie pianki, a dookoła całego zgromadzenia niczym satelity krążą ubrani „po cywilnemu” fotografowie, z zapałem cykając zdjęcia łowcom przygotowującym się do ważnej misji. Nagle słyszę nawoływania i mając nadzieję, że nikt imienia Rycha nie bierze nadaremno, podążam w stronę baneru, po obu stronach którego w rzędzie ustawiają się uczestnicy zlotu i dumnie prężą się przed obiektywami. Oficjalne zdjęcie zaliczone, każdy nurek bierze worek zrobiony z pomarańczowej siatki i wskakuje do wody w poszukiwaniu śmieci. Cel jest zacny, czas na jego zrealizowanie: 3 godziny, czyli kończymy o godzinie 15:00. Do dzieła.
Ku mojemu zdziwieniu, śmieci jest o wiele mniej niż w łagowskim jeziorze, które sprzątaliśmy w październiku zeszłego roku. Puszki, opony, plastikowe worki, opony, butelki, dziwne stalowe konstrukcje i jeszcze więcej opon. W zasadzie, jakby się uprzeć, wyszedł by z tego maluch, a nawet dwa.
Gdy wychodzę z wody, wiele osób stoi już na brzegu i dzieli się swoimi wrażeniami. Wszyscy zgodnie narzekają na wizurę – spodziewali się, że będzie lepsza, zwłaszcza, że władze Powidzkiego Gospodarstwa Rybackiego Barrakuda, dzierżawcy jeziora, zgodziły się, aby uczestniczący w sprzątaniu jeziora łowcy dostali specjalne zniżki na pozwolenia łowieckie. Zacieraliśmy ręce, ale dość nieklarowna woda mąci naszą wizję owocnego polowania z dwuminutowymi aspetto w oczekiwaniu na nadpływające z niebieskiej toni potwory. Kilka osób wykupuje pozwolenia i jeszcze w ten sam dzień wybiera się na łowy. Nie padają jednak żadne rekordy i, z tego co widać, żadne ryby też nie.
Wybija godzina 15:00, a na brzegu wciąż brakuje dwóch osób. Na jeziorze nie widać ich bojek, jednak każdy łowca dobrze wie jak w wodzie można się zapomnieć, więc nikt nie wszczyna paniki. Krótka akcja poszukiwawcza z łódki również nie przynosi rezultatów, ale na szczęście po kilkudziesięciu minutach zagubieni koledzy znajdują się sami – cali zadowoleni i uśmiechnięci, jak na pasjonatów przystało.
W międzyczasie, zaproszeni na tegoroczny zlot chłopaki z Safe Water Association bąblują sobie pod wodą niedaleko brzegu, zapewne w ramach relaksu przed wykładem dotyczącym zastosowania AED oraz defibrylatora, który rozpoczyna się przed godz. 17:00. Wraz z pomocą małej Ani i Adama, czyli dwóch, sprawiających wrażenie nieprzytomnych, fantomów, tłumaczą zgromadzonym wokół uczestnikom zlotu podstawy użycia zestawu tlenowego i defibrylacji. Pogoda robi się iście żeglarska, a dujący wiatr podsyca żar pod piekącym się na grillach mięsiwem. Nasyceni wiedzą, jednak zwyczajnie głodni już łowcy, zaczynająÂ biesiadę. Około godz. 23:00, po licznych próbach, udaje się nawet rozpalić ognisko, a impreza znów trwa do świtu.
W niedzielę rano budzi mnie ostre słońce. Na dworze jest gorąco, a na plaży opalają się ludzie. Dzieciaki omijają jednak wodę szerokim łukiem, ze względu na jej niską temperaturę. Spoglądam na wąski pomost i przypominają mi się stojące pod nim okonie. Biorę piankę, skarpety neoprenowe, maskę, fajkę i krótką kuszę. Balast i płetwy na głębokości półtora metra raczej mi się nie przydadzą. W międzyczasie rozpoczyna się II Triathlon Łowcy Podwodnego. Pięciu śmiałków, w tym nasz Prezes, rozpoczyna zagorzałą walkę o zwycięstwo w tegorocznej edycji. Ich zadania to: przebiegnięcie dystansu 1 km, jak najszybsze ubranie stroju do łowiectwa oraz opłynięcie szarej bojki i powrót do brzegu. Wygrywa oczywiście zawodnik z najniższym czasem łącznym.
Ja tymczasem, przyczajona niczym tygrys i ukryta jak smok, czyham niedaleko pomostu na moje patelniaczki. Mniejsze okonie wręcz podpływają zaciekawione błyskiem grotu, te większe zaś są dla mnie tylko cieniami co chwilę pojawiającymi się i znikającymi w mętnej wodzie jeziora Powidzkiego. Ostatecznie udaje mi się ustrzelić dwie sztuki na lunch i, zmarznięta już, wychodzę zobaczyć jak radzą sobie triathloniści.
Okazuje się, że najlepszy w bieganiu był Paweł Brzoza i właśnie nadeszła pora na pozostałe konkurencje. Najkrócej piankę zakłada Kuba Krystkowiak, a Marek Cieśla całkowicie pokonuje współzawodników w pływaniu. W żadnej konkurencji najlepszy nie jest Tomek Kotarski, jednak to on, z najniższym czasem łącznym 4 minuty i 38 sekund, zdobywa tytuł zwycięzcy Triathlonu 2013. Zaraz po nim na podium plasuje się Kuba, a III miejsce zdobywa Marek. Uroczystą dekoracją zawodników kończy się, jak obwieszcza Prezes, ostatnia oficjalna część tegorocznego zlotu.
Przez cały ranek i część popołudnia niemałą atrakcją jest prezentacja pierwszej próżniowej kuszy pneumatycznej polskiej produkcji o nazwie HARPIA 75, której projektantem jest nasz kolega ze stowarzyszenia i założyciel marki HUNTERSUB, czyli rozpoczynającego właśnie swą działalność producenta sprzętu do łowiectwa podwodnego. Podekscytowani chłopcy z każdej strony oglądają przepięknie wykonaną kuszę, a niektórzy szczęśliwcy oddają nawet kilka strzałów pod wodą.
Nad brzegiem jeziora unosi się dym z rozpalonego grilla a wzrok przyciągają nagie plecy i torsy łowców podwodnych, komicznie czerwone, spalone przez niemiłosiernie grzejące słońce. Jednak sylwetek na tle jeziora robi się coraz mniej, gdyż uczestnicy z bliższych i dalszych miejscowości powoli zaczynają wyjeżdżać do domów. Z niepocieszonymi minami i nadziejami na ponowne spotkania, podchodzą, aby podać rękę i pożegnać się. Patrzę na gromadki ludzi, którzy nie mogą się nagadać i żegnają się ze sobą po kilka razy, gdyż każde użyte słowo pożegnania jest pretekstem do rozpoczęcia kolejnej rozmowy. Patrzę na mokre jeszcze, rozwieszone pianki łowieckie, z ociekającymi wodą boberkami smutno dyndającymi na wietrze, na oklapnięte pomarańczowe bojki, w których nie ma już prawie powietrza, na delikatnie falującą, iskrzącą się wodę i mam wrażenie, że w pełni rozumiem, po co powstało Stowarzyszenie Spearfishing Poland… A zgromadzenie w jednej organizacji, a co roku w maju nawet w jednym miejscu, gromady niesamowitych ludzi kochających błękit wody, jej florę i faunę oraz to jedyne niepowtarzalne uczucie nieważkości, to genialny i bezcenny pomysł założycieli Stowarzyszenia, który zwyczajnie nas uszczęśliwia.
Dziękuję wszystkim za świetny weekend i do zobaczenia!
Więcej zdjęć ze zlotu znajdziecie tutaj.
’Ludzie kochający błekit wody, jej florę i faunę’
IMG_0541.JPG – ?
o, bruner? ^^
Pierwszy raz byłem na waszym zlocie bo w stowarzyszeniu jestem od niedawna i byłem mile zaskoczony że chłopaki mnie tak mile przyjeli.Chciałby także podziękować Danielowi za załatwienie trznsportu i „fajnej ekipy”podczs jazdy-oby częściej!!!Na jesień napewno się zjawię w łagowie i man nadzieje że łowcy też się zjawią???Znów obgadamy wieczorem sprawy łowów i nie tylko ! ,posłuchamy „Indiańskiej” muzyki i gitary Pozdrawiam BOB Wrocław